Na odsłuchu
12 osób
Moderatorzy:
    MarcinM

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: autorzy i obserwujący
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

16/01/14 od MarcinM

Grunge - z czym to się je?

Grunge. Kto jeszcze pamięta ten termin? Myślę że całkiem sporo osób ma świeże reminiscencje z czasów, w których kraciaste koszule noszone były nie tylko przez panów z budowy, trampki nie były tylko domeną uczniów jako szkolne obuwie na zmianę, a długie i splątane włosy nie były jedynie przejawem lenistwa i niechęci do salonów fryzjerskich.

Muzyka z zachodniego wybrzeża USA, uwiecznionego między innymi w filmie „Bezsenność w Seattle” (z Tomem Hanksem i piękną Meg Ryan), w pierwszej połowie lat 90. szturmem wdarła się na listy przebojów i sprawiła, że świat muzyki rockowej po elektronicznej czkawce na nowo zwrócił się ku naturalnym gitarowym brzmieniom. Czy to jednak wystarczy, żeby mówić o grunge jako o gatunku? Poniżej postaram się przybliżyć kilka faktów, które być może (nie pierwszy i nie ostatni raz) rzucą trochę światła na to zagadnienie.

Korzeni tzw. „brzmienia Seattle” należy, poza Seattle oczywiście, szukać trochę bardziej na północy Stanów – w Nowym Jorku, a także w Massachusetts. Dwiema kapelami, które miały niebagatelny wpływ na późniejszą twórczość Nirvany, Pearl Jam czy Soundgarden są oczywiście: nowojorski Sonic Youth i pochodzący z Massachusetts Dinosaur Jr. Obie grupy, zafascynowane alternatywnym, noise'owym brzmieniem w stylu Swans, ale też protopunkowymi The Stooges i Velvet Underground, stworzyły charakterystyczny, brudny acz melodyjny gitarowy łomot, mający wkrótce zawładnąć gustami nastolatków.

Słowo o podłożu ekonomicznym – zimne i deszczowe Seattle (wiecie, że to stąd pochodzi słynny Starbucks?) to miejsce, w którym naprawdę rzadko świeci słońce – jest tam ponoć wyjątkowo pochmurno, wietrznie i nieprzyjemnie. Co tu się dziwić, że Seattle odnotowuje największy procent samobójstw w Stanach? Dodatkowo w czasie gdy rodził się nurt grunge Seattle boleśnie doświadczało recesji gospodarczej. Mało miejsc pracy, poczucie braku perspektyw na przyszłość – wszystko to sprawiło, że z braku zajęć młodzi ludzie chwytali za instrumenty i zakładali piwniczne kapele, w których starali się dawać upust swojej frustracji. Tak powstawały pierwsze kultowe zespoły –Green River (później przekształcony w Mudhoney), Mother Love Bone czy Melvins (ci ostatni pochodzą znad zatoki Grays Harbor, kawałek drogi od Seattle, ale wyjątki potwierdzają regułę i tak Melvinsi zwani są protoplastami grunge).

W Seattle powstaje słynna wytwórnia Sub-Pop – założycielami są Bruce Pavitt i Jonathan Poneman. Nazwa wytwórni to skrót od „Subterranean Pop”, czyli, można powiedzieć, „podziemna muzyka popularna”. Istotnie – scena Seattle, przyćmiona przez tę słynną nowojorską, była odcięta i ignorowana przez resztę Stanów. Dziś czarno-białe logo Sub-Pop zna chyba każdy fan muzyki rockowej.

Nazwa „grunge”(brud, syf) miała oznaczać nie tyle gatunek muzyczny, co odnosić się do doznań estetycznych kogoś, kto uczestniczył w rockowym koncercie – właśnie to brudne, ciężkie brzmienie, dalekie od wymuskanego dźwięku, miało być tutaj kluczowe – Pure grunge! Pure noise! Pure shit! (prawdziwy brud, hałas, prawdziwe... no właśnie).

Stało się jednak tak, że w obliczu popularności takich grup jak Nirvana (przede wszystkim), Pearl Jam czy Soundgarden, media, wcześniej gęsto olewające tę scenę, szybko wyczuły kuszący zapach zieleni i nie chodzi mi tu o popularną także w Seattle używkę.

W ten oto sposób jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w popularnych czasopismach artykuły o „brzmieniu Seattle”, „nowym gatunku muzyki rockowej” i inne w podobnym tonie.

Tyle że jakby nie tu jest pies pogrzebany – owszem, są elementy wspólne dla wielu zespołów z zachodniego wybrzeża, ale mają one raczej podłoże regionalne. Weźmy takie kraciaste koszule – Eddie Vedder z Pearl Jamu wyjaśnił dobitnie tę kwestię mówiąc, że nie chodzi o jakiś trend, tylko o niskie temperatury i wspomnianą wyżej nieprzyjemną pogodę panującą w mieście. A wiadomo, że nic tak nie chroni przed zimnem, jak sweterek albo flanelka...

Muzycznie można oddać ówczesnym dziennikarzom pewną słuszność i powiedzieć że faktycznie – muzyka tych grup jest jakoś tam zbliżona, pod względem poważnej i raczej ponurej tematyki, ale to też można tłumaczyć niesławną aurą Seattle. Trudno muzycznie porównywać ze sobą punkową Nirvanę, sludge'owe Melvins i Alice In Chains, klasycznie rockowy Pearl Jam i czerpiący garściami z Budgie i Sabbatów Soundgarden. Oczywiście, takie grupy jak Stone Temple Pilots czy Candlebox korzystały z patentów kapel takich jak Alice In Chains czy Pearl Jam, jednak nie można zapominać, że ten pierwszy tworzą chłopaki ze słonecznej Kalifornii, zaś ci drudzy to żadni pogrobowcy, ale kapela powstała na początku lat 90-tych, gdy grunge jeszcze nie wyszedł z podziemia. Trudno żeby każdy był oryginalny, jednak jeszcze trudniej wrzucić zespoły z jednego czasu i miejsca do jednego worka.

Jak dziś ma się „brzmienie Seattle”? Ano mam wrażenie, że całkiem nieźle. Reaktywowani Alice In Chains święcą triumfy (jakby na złość tym, którzy postawili na nich krzyżyk po śmierci charyzmatycznego Layne'a Staley'a), Pearl Jam już dawno są klasą samą dla siebie, reaktywowany Soundgarden niebawem zawita na koncert do Polski, starogwardziści z Melvins i Mudhoney wciąż robią swoje... A że małolaty już nie mdleją na koncertach w takich ilościach jak kiedyś? Że Buzz Osborne jest już całkiem siwy a Jerry Cantrell paraduje po scenie w drogich ubraniach i krótkich włosach? Cóż, panta rhei...

Mówi się o tym we wpisach (lub komentarzach do nich):