Na odsłuchu
12 osób
Moderatorzy:
    MarcinM

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: autorzy i obserwujący
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

14/10/13 od MarcinM

"Hej, prorocy moi z gniewnych lat..."

Czyli: wielka nazwa to wielka odpowiedzialność

Z pewnym dystansem, a nierzadko ze zgrozą patrzę na to, co dziś robią wielcy muzycy z dawnych lat. Wachlarz emocji jest znacznie większy - i tak będzie to zakłopotanie, gdy Black Sabbath publicznie drą koty o pieniądze z perkusistą Billem Wardem, a Ozzy ostatecznie stwierdza, że bębniarz nie wziął udziału w reaktywacji... bo jest za gruby.

Smutno się robi, gdy słucha się nowego Yes, którzy, ukrywając się za starym logo i młodym frontmanem o wysokim głosie, udają że Jon Anderson wcale nie jest osobą niezbędną do istnienia grupy.

Bez emocji przyjmuję nowe dokonania Alice In Chains, którzy bez charyzmatycznego Layne'a zaczynają nie na żarty zjadać własny ogon.

Ale to wszystko nic – trudno mi opisać co czuję, gdy dowiaduję się, że Brian May, który jakoś nie może żyć bez loga Queen za plecami, radośnie obwieszcza, że w przyszłym roku ukaże się nowy album słynnej formacji, oczywiście z nikim innym, tylko Freddiem Mercurym na wokalu!

Każdy muzyk, a na pewno większość, ma szufladę pełną próbek, niewykorzystanych, gorszych bądź niepasujących do reprezentowanego stylu pomysłów. Freddie nie był wyjątkiem. To, co stworzył ostatkiem sił, znalazło się na pośmiertnym albumie „Made In Heaven”, piętnastym i ostatnim w dyskografii prawdziwego Queen.

Teraz, gdy May dorwał się do szuflady z niepublikowanymi nagraniami, wystarczy zręcznie poskładać do kupy – tam przyciąć, tam wydłużyć, ładnie wyprodukować i szesnasty album gotowy! Czy jednak Mercury, znany ze swojego muzycznego perfekcjonizmu, pochwaliłby takie praktyki? Nie trzeba chyba odpowiadać na to pytanie.

Żeby nie kończyć tak pesymistycznie - stary dobry Queen: