subskrybuj autora
(subskrybuje: 2 osoby)

subskrybuj autora, jeśli chcesz otrzymywać informacje o jego nowych notatkach.

Wpisy:
Notatki 10 (+47/-0)
Komentarze 2 (+0/-0)
RSS RSS
Zarejestruj się

Torres del Paine

Bajeczna Patagonia. Photoshop jest zbędny.

Turkusowe jeziora, plaże z granitu i osławione Wieże. Chilijski park narodowy Torres del Paine to kwintesencja Patagoni. Z tym co najlepsze – niesamowite przestrzenie i co najgorsze – słynny wiatr Ziemi Ognistej. Pierwsze rozgrzewa serce, drugie – wychładza ciało, aż do kości.

Wyprawę do parku Torres del Paine rozpoczynamy od dotarcia do miejscowości Puerto Natales. Tam wypożyczamy namiot. Rankiem ruszamy busem w kierunku parku. Wysiadamy, zabieramy mapę z centrum informacji i w drogę. Mapa sugeruje dwie trasy – 3 oraz 5-dniową. Szlak 5-dniowy jest niedostępny, bo zalany. Nie krzyżuje nam to planów, już wcześniej zdecydowaliśmy spędzić w parku 3 dni.

Zaraz na początku naszej wędrówki napotykamy dzikie konie, które bacznie nas obserwują. Nie dają się nakłonić na przejażdżkę, pozostaje nam liczyć na własne nogi.

Pierwszego dnia pokonujemy szlak wznoszący się ponad doliną ze strumieniem, to znów opadający w dół, wprost do strumienia, po to, by dojść do Base de Torres, miejsca, w którym zaczyna się strome podejście w kierunku osławionych Wież. Początkowo idziemy z całym ekwipunkiem. Plecaki dość ciężkie, więc porzucamy je przy jakiejś skale i już swobodnie wchodzimy na górę (nie powiem, że bez zadyszki, ale lżejsi o 10 kilogramów). Wraz z wyłanianiem się celu naszej wspinaczki, wzrasta ekscytacja. Od Wież oddziela nas głęboka dolina z zamarzniętym jeziorem. Lokujemy się na jednym z wielkich głazów i susząc buty w słońcu kontemplujemy w ciszy majestat Torres del Paine. Dotychczas ich wysokość nie została dokładnie zmierzona. Najwyższa z nich ma ok. 3000 m. Wyglądają niedostępnie i dziko. I rzeczywiście stanowią nie lada wyzwanie dla miłośników wspinaczki.
To jeden z tych widoków, od których trudno oderwać wzrok. Spędzamy tam ponad godzinę. Niedługo będzie się ściemniać, więc musimy znaleźć miejsce na nocleg.

Mamy szczęście – schronisko jest zamknięte! Tak, szczęście. Możemy rozłożyć namiot przed wejściem, na deskach i nie martwić się, że zmarzniemy od zimnej jeszcze ziemi. Jest koniec września. W tych rejonach to wczesna wiosna. Sezon jeszcze się nie zaczął i dlatego szlaki praktycznie są puste. Nie wiem jak Czytelnicy, ale ja uwielbiam puste szlaki.

Następny dzień przynosi nam cudowne widoki, które będę pamiętać chyba całe życie. Turkus wody, zieleń drzew i srebrno-szare góry o przedziwnych kształtach, to uczta dla oka i duszy. Takie miejsca napełniają radością, wymazują zmartwienia i prowokują zachwyt nad wszelkim stworzeniem. Idziemy w kierunku Los Cuernos. Pokonując szlaki między jeziorami docieramy nad jedno z nich, z granitową plażą. W pewnym momencie orientuję się, że słabo widzę na oko. Pytam Kuby, czy coś mi weń nie wpadło. On, spojrzawszy na mnie, wybucha śmiechem. Okazuje się, że jakiś niepozorny robaczek ugryzł mnie w powiekę i teraz wyglądam jak ofiara przemocy domowej – powieka tak nabrzmiała, że przestaje widzieć na oko. To chwilowe kalectwo specjalnie nie przeszkadza mi w dalszym zachwycie Patagonią.

Następnego dnia ruszamy w kierunku Lodowca Francuskiego (nie zachwyca) i dalej do punktu widokowego na całą Cordillera del Paine. Po drodze gwałtowna zmiana otoczenia – czujemy się jak w Mordorze. Las zaatakowany chorobą, wysuszone gałęzie straszą na tle pochmurnego nieba. Dla kontrastu, za nami, bajeczne kolory Patagoni.
W punkcie widokowym jesteśmy otoczeni z trzech stron fantastycznymi formami skalnymi. Wracamy przez martwy las i kierujemy się w stronę Refugio Paine Grande. To schronisko jest czynne. Bardzo się cieszymy z wypożyczonego namiotu, bo ceny noclegów w tutejszych schroniskach wynoszą tyle, co w dobrym hotelu w Polsce.

Kolejny dzień wita nas deszczem i gradem. Wspinamy się, by zobaczyć Glaciar Grey, choć w tych warunkach „zobaczyć“ nie jest odpowiednim słowem.

Powoli nasza wyprawa ma się ku końcowi. Z ograniczonym budżetem „zdecydowanie“ chcemy wracać pieszo (ok. 8-godzinnym szlakiem) do autobusu, na który zdążylibyśmy następnego dnia. Lecz oto pojawia się on – Wiatr Ziemi Ognistej. Mimo grubych swetrów i wiatrówki (tylko Kuba ma windstopera, ja się jeszcze nie dorobiłam) wszędobylski wiatr przeszywa mnie na wskroś. Mija godzina. Kolejne smagnięcia wywiały gdzieś naszą stanowczą decyzję. A my, płacąc 11 000 pesos od łebka, płyniemy katamaranem, byleby tylko uciec przed wiatrem.

Jeszcze kilka godzin później, siedząc w ogrzewanym busie, wciąż w kurtce, czuję jak wicher hula po moich kościach. Niezapomniane!

Ostatnio komentowane notatki autora: