Szentendre
Serbskie ślady na Węgrzech
Wrzesień, jeszcze ciepło, a turystów już znacznie mniej. Droga od parkingu w kierunku rynku prawie pusta. Mijam tylko dwójkę cygańskich dzieci, które powinny być o tej porze w szkole. Uliczki są miejscami bardzo wąskie. W szczycie sezonu zapewne nie sposób się tędy poruszać. Przestrzeń drastycznie ograniczają malownicze kamieniczki. Wszystkie ściany białe lub kremowe, stare dachówki rdzawoczerwone. Co chwila jakiś zakręt i jeszcze węższa uliczka. Już taka magia tego miejsca. Im bliżej jestem rynku, tym robi się tłoczniej.
Najpierw mieszkały tu barbarzyńskie plemiona, potem Rzymianie, potem znów barbarzyńcy, aż w końcu w IX wieku osiedlili się tu Madziarzy. W średniowieczu do miasta masowo zaczęli napływać Serbowie. Turecka ekspansja zmusiła ich do ucieczki z rodzinnych ziem. Szentendre stało się wtedy słowiańską enklawą na Węgrzech. Nie zmieniało się to przez stulecia historycznej zawieruchy. Stąd tyle tu charakterystycznej, południowej architektury i wrażenie, że jest się gdzieś na Bałkanach.
W południe rozbrzmiewają rozliczne dzwony. Świątyń tu ci pod dostatkiem. Są ewangelickie, katolickie, grekokatolickie, prawosławne. Prawie wszystkie mieszczą się w dawnych, barokowych cerkwiach, które wznieśli ongiś Serbowie. Zaglądam do tej, która pozostała wierna bizantyjskim obrządkom. Przy wejściu, w czymś na kształt sklepiku, siedzi stara, garbata babuszka z siwą głową owiniętą kolorową, ludową chustą. Obrazek jak sprzed dwustu lat. Wnętrze bogate, dużo złota, starych ikon, zapach kadzideł. W ławach grupka kilkunastu wiernych - akurat odprawiana jest msza. Idę dalej, nie będą przeszkadzał.
Dziś Serbów jest tu bardzo mało. Gdy ich ojczyzna zaczęła odzyskiwać niezależność, porzucali majątek i wracali do macierzy. Ci, którzy zdecydowali się zostać, z czasem zasymilowali się z miejscową ludnością tracąc swoją odrębność kulturową. W połowie XIX wieku miasto upodobali sobie artyści. Mistrzowie z pobliskiej stolicy wystawiali tu swoje dzieła, zakładali galerie, spędzali wakacje. Szentendre stało się modne. Nic więc dziwnego, że dziś pełno tu małych muzeów, w tym jedyne na świecie muzeum marcepana.
Centralnym punktem miasta jest rynek. Rynek jak to rynek – stary bruk, najdroższe restauracje i butiki, wieże kościołów, trochę przestrzeni. Na środku stoi krzyż z 1763 roku, ustawiony w podzięce za ustąpienie epidemii dziesiątkującej mieszkańców.
W mieście wąskich i krętych uliczek jest jeden wyjątek – malowniczy, naddunajski pasaż. Idę nim wzdłuż pięknej, modrej rzeki, która akurat niedawno wylała. Woda jest brudna, mulista. Poziom rzeki niebezpiecznie podwyższony. Miejscami brzeg wzmocniono workami z piaskiem. To nic, i tak jest uroczo. Po jednej stronie Dunaj, po drugiej czarowne kafejki, knajpki, cukiernie itp. Są ławeczki, nawet wolne, można usiąść i pomarzyć.
- Naddunajska promenada - Jeszcze można przejść suchą stopą, ale niewiele brukuje, a będą potrzebne kalosze. Wtedy nici z romantyzmu. Suche nici. (Vitus)
- Źródełko - Zimna woda dla spragnionych (Vitus)
- Krzyż morowy - W samym środku rynku (Vitus)
- Miejskie uliczki - Im bliżej rynku, tym robi się pięknej. I gęściej… (Vitus)