Deszcz i kamienne chałupy
Trawiaste rubieże Imperium
Pisząc tę notkę zastanawiałem się kto w ogóle może wpaść na pomysł odwiedzenia Szetlandów. Daleko, zimno i do tego Szkoci. Ale skoro sam tam trafiłem, to może ktoś jeszcze zbłądzi do tego najdalej wysuniętego na północ skrawka Zjednoczonego Królestwa. O Szetlandom jako takim możnaby poświecić odrębną notkę, w tej natomiast zasadniczo o Lerwick – stolicy archipelagu.
Miasteczko (7 tys. Mieszkańców) już na pierwszy rzut oka jest bardzo szkockie. Przysadziste, kanciaste budynki z ciemnego, grubo ciosanego kamienia. Ciężkie, drewniane, emaliowane na zielono lub bordowo okiennice, dachy kryte stalową, błękitną dachówką i staroświeckie szyldy. Brytyjska mżawka. Podobno mżyć czasem przestaje. Ale dzieje się to na tyle rzadko, że spokojnie możemy uznać to zjawisko atmosferyczne za element krajobrazu. O dziwo Lerwick ma bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturę turystyczną. Regularne połączenia promowe utrzymywane są z Aberdeen, Kirkwall na Orkadach, oraz Begen i Stavanger w Norwegii. Funkcjonuje również port lotniczy. Turystom oferowane są rejsy typu whale watching, zwiedzanie Szetlandów, pokazy wyrobu wełny i wszelaka agroturystyka. Wszystko można załatwić w bardzo nowoczesnej i schludnej informacji turystycznej w centrum. Wszystko to jest bardzo ładne i bardzo przyzwoite, jednak mało przekonujące. Może po prostu nie jestem fanem szkockiej atmosfery, ale dla mnie to jeden wielki przerost formy nad treścią. Nie chcę oceniać amatorów szetlandzkiej agroturystyki, ale ja bym chyba wolał na Mazurach. A jeżeli chodzi o podziwianie architektury i turystykę pubową, to może lepiej na wycieczkę do Aberdeen, albo Edynburga. Co prawda nie brzmi równie oryginalnie, co Szetlandy, ale przynajmniej nie lądujemy na trawiastej wyspie wielkości ćwiartki województwa w miasteczku wielkości dworca kolejowego.