eM
subskrybuj autora
(subskrybuje: 1 osoba)

subskrybuj autora, jeśli chcesz otrzymywać informacje o jego nowych notatkach.

Wpisy:
Notatki 9 (+30/-0)
Komentarze 1 (+0/-0)
RSS RSS
Zarejestruj się

29/11/11 publiczna

Baalbek - Ramadan na żywo

Baalbek to miasto leżące prawie 100 km na północny wschód od Beirutu, stolicy Libanu, opanowane przez całkiem rozpoznawaną, lecz wciąż nie zawsze do końca właściwie opisywaną organizację Hezbollah.

Odległość 100 kilometrów dla takich Argentyńczyków malutka (do łyknięcia w ledwie kilka godzin dobrej jazdy), dla nas taka akurat, a dla Libańczyków spora. Bo to przecież tak jakby drugi koniec kraju. Miejsce z bogatą historią i wspaniałymi zabytkami, nad których architekturą rozpływa się niejeden przewodnik. Dlatego nie warto w kolejnym miejscu o tym pisać. Baalbek dla mnie to miasto, w którym udało się mi i mojemu kompanowi podróży spędzić cały dzień Ramadanu z Sunnitą, który mówił tylko w dwóch językach: arabskim i francuskim. Nie wpasował się zbytnio w nasze możliwości, które kończyły się na angielskim, polskim i podstawowym hiszpańskim. Na szczęście parę słów z przeciekawych, lecz nieproduktywnych lekcji francuskiego w ogólniaku wystarczyło by osiągnąć minimum komunikacyjne z Frankiem (po arabsku imię brzmiało inaczej).

Franek oprowadził nas po swym rodzinnym (tak nam się wydaje) mieście opowiadając o jego historii i ludziach (tak nam się wydaje). Jako mocno wierzący nie jadł i nie pił nic cały dzień, czym w upale bliskowschodnim nam zaimponował. Nie wiadomo kiedy nadszedł wieczór, który nauczył nas więcej o kulturze tamtego regionu niż jakikolwiek film dokumentalny czy książka podróżnicza. Otóż zostaliśmy zaproszeni na obiadokolację do domu Franka. Usiedliśmy na podłodze dookoła bardzo nisko usytuowanego stołu, przy którym oprócz naszego dziwnego przewodnika znalazły się jego siostry, matka i dwaj bracia. Urywając kawałki chleba i maczając je w zatarowym sosie staraliśmy się jakoś nawiązać rozmowę. Praktycznie bezskutecznie. Chcieliśmy puścić oko do sióstr Franka. Rzecz niemożliwa, bo te nie dość, że opatulone od stóp do głów, to jeszcze nie mogły patrzeć nam w oczy, a tym bardziej rozmawiać z nami. Gdy podstępem próbowaliśmy poprosić by podały nam coś do jedzenia lub picia to one, siedząc w odległości kilkudziesięciu centymetrów od nas i tak najpierw podały to o co prosiliśmy, któremuś ze swoich braci, a Ci przekazali naczynia nam. Tak w ciszy, przerywanej pytaniami matki Franka, minęła mi jedna z najdziwniejszych kolacji jakie przydarzyło mi się spożywać.

Po posiłku Franek odprowadził nas na podwórko swojego osiedla leżącego na przedmieściach Baalbek i zaczął szukać kogoś kto odwiezie nas do centrum miasta byśmy mogli złapać powrotny bus do Beirutu. Udało mu się namówić sąsiada, który zamierzał do Baalbek zawieźć w rozpadającym się aucie dwie kobiety. Łasy na parę groszy od białych ludzi zdecydował się podrzucić nas, a zarazem poświęcić wygodę dam. Kobiety, które nie mogły się z nami stykać usadowiły się obie (!!) na siedzeniu pasażera zostawiając nam tylne siedzenia dla siebie.

Jechaliśmy polną drogą, światła samochodu oświetlały tylko najbliższe kilkanaście metrów. Na tle rozjaśnionej nimi przedniej szyby widzieliśmy trzy kontury głów: otyłego, brodatego Libańczyka, i ściśniętych dwóch kobiet w burkach, które cały czas się śmiały, jakby właśnie zrobiły nam świetny dowcip…

Przez okna, w których nie było szyb wdzierały się ziarna piasku i ostatecznie zmusiły nas do zamknięcia buzi i milczenia w oczekiwaniu, czy znowu ktoś nas chce zrobić w konia. Na szczęście tym razem nikt nie chciał. Stan ten zmienił się godzinę później w busie relacji Baalbek – Beirut. ..