Z wizytą na Kaukazie
8 osób
Moderatorzy:
    Agata Ola
Autorzy strony:
    Agata Ola Mateusz
Subskrybenci:
    Grzania bt Ola Agata Antisaina Mateusz Malgorzata blacknona

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: wszyscy
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

Tuszetia

Ostatni bastion dzikości?

Tuszetia to bez wątpienia piękna kraina. Zapierające dech w piersiach góry, włącznie ze śnieżnymi olbrzymami na horyzoncie, przepyszne zielone łąki pełne owiec i  koni, ogromne i groźne owczarki kaukaskie zaganiające stada, ponurzy, milczący pasterze, strzeliste kamienne wierze, latem piękne, kolorowe rośliny – jakby nigdy nie minęła wiosna. Można się tu dostać tylko dżipem, nie ma marszrutek. Droga jest przejezdna latem – wcześniej i później niemal trzytysięczna przełęcz jest zasypana śniegiem.

Kręta droga w do Dochu Kręta droga w do Dochu (Mateusz J.)

Miejsce idealne? Może kiedyś. Dzisiaj ten sam turystyczny wirus, który rozprzestrzenił się już po całej Gruzji, dotarł i w ten przepiękny górski region. I nie chodzi wcale o samych turystów, bo tych na szlakach nie jest wcale tak wielu (sporo zostaje w Omalo, centrum regionu, albo dojeżdża dżipami do innych miejscowości). Chodzi o ludzi, ponoć dawniej cudownie gościnnych, teraz niestety nastawionych na zysk. Jechać, czy nie? 100 lari w dwie strony piechotą nie chodzi.

Dlaczego warto

Droga do Tuszetii jest niesamowita. Dla ruchu kołowego otwarto ją dopiero pod koniec XX wieku, wcześniej przede korzystali z niej głównie pasterze, przeganiając swoje stada na zimę w doliny Kachetii. 70 kilometrów pokonuje się w 3-4 godziny, w zależności od warunków. Samochód wspina się na przełęcz Abano (2936 m n.p.m.) bardzo wyboistą, stromą drogą. Jest wąsko, nie wszędzie można się minąć. Droga jest dziurawa, porozrywana strumieniami i rzekami. W jednym miejscu lepiej zamknąć okna, bo inaczej wnętrze samochodu zaleje woda z niewielkiego wodospadu. Przejazd usiany jest krzyżami. Jeśli wypadnie się z drogi, leci się kilkaset metrów w dół, nie ma barierek. To nie jest podróż dla ludzi o słabych nerwach i z lękiem wysokości, widoki są niesamowite, aż coś ściska w środku. Zjazd z przełęczy do Omalo, już w Tuszetii, jest łagodniejszy. Ale jak się pomyśli, że potem trzeba wrócić i tym razem zjechać…

Toyota Landcruiser, jeden z lepszych samochodów w drodze na przełęcz Toyota Landcruiser, jeden z lepszych samochodów w drodze na przełęcz (Mateusz Jabłoński)

W tym górskim regionie nie ma miast, są tylko wsie. Niektóre opuszczone, większość składa się z zaledwie kilku domów. Bydła jest więcej niż ludzi, wszędzie coś się pasie. Wioski wyglądają magicznie, rzadko stoją przy drodze, raczej powyżej lub poniżej niej, przycupnięte gdzieś na wzgórzu. Wpasowują się w pożerające je góry. Prowadzą do nich strome, wąskie ścieżki, wreszcie nie dla samochodów. Dzięki zwartej zabudowie i specyficznemu położeniu, wsie w Tuszetii wyglądają jak twierdze i tak miało być. Ludność broniła się przed napadami z Kachetii i Dagestanu, a także przed zemstą rodową. Charakterystyczne są tu dumne, kamienne wieże, niektóre średniowieczne. Nie tak liczne, jak te w Uszgulii i nie tak porządne. Wiele z nich to już tylko malownicze ruiny, chociaż znajdzie się garść całkiem nieźle zachowanych, jak chociażby te w Dartlo czy Górnym Omalo.

Górne Omalo Górne Omalo (Mateusz J.)

Szlaki są kiepsko oznaczone, dlatego warto zaopatrzyć się w porządną mapę. Możliwości wędrówek jest wiele, w mniej i więcej uczęszczanych miejscach regionu. Wielodniowych i krótszych, z wisienką na torcie w postaci przejścia z Kazbegi przez Czewsuretię do Tuszetii. Wysokość jest znaczna, szczyty sięgają 4000 metrów, ale to przede wszystkim łagodne, zielone wzgórza. Z genialnym widokiem na swoich śnieżnych braci. Specjalistyczny sprzęt niekonieczny.

Tuszetia wciśnięta jest między Kachetię, Czeczenię i Dagestan, więc lepiej mieć ze sobą paszport – to tereny przygraniczne, i to z Rosją. Nie ma się czego bać, bo pogranicznicy to najsympatyczniejsi ludzie, których można tu spotkać. Podwiozą, kiedy nie czuć już nóg, poczęstują kawą, poopowiadają, pokażą, gdzie najlepiej pójść.  

(Mateusz J.)

Na stałe w Tuszetii mieszka kilka rodzin. Latem jest ich więcej, wtedy w rozsianych po górach wioskach żyje około 100 osób. Obsługują turystów i wypasają bydło. Na zimę zostaje ich garstka. Każda rodzina ma drugi dom „po drugiej stronie”, w Kachetii. Jest tak od wieków, tutejszą ziemię nadano im w XVII wieku w podzięce za pomoc w zwyciężeniu perskiej armii w bitwie pod Bakhtrioni w 1659 r. Kiedy tylko gospodarz, który zaproponował nam darmowe rozbicie namiotu na jego trawniku („Po co macie płacić tym z informacji turystycznej? Tu będzie za darmo, a i wrzątek jest, psy was nie podepczą”), opowiedział nam o corocznej wędrówce, pomyślałam o tysiącach owiec, krów i koni na zielonych pastwiskach Tuszetii. Co z nimi? Otóż na jesieni na kilka dni droga jest nieprzejezdna, pasterze sprowadzają swoje stada na dół. Jedzie z nimi wywrotka z paszą, bo za przełęczą Abano ciężko byłoby im się paść. Na zimę oprócz kilku rodzin zostają pogranicznicy, wymieniający się co miesiąc. Przywozi ich helikopter, zrzucający żywność w zamieszkałych wioskach. Dopiero Tuszetia zimą jest ostatnim bastionem dzikości w Gruzji.

Dlaczego nie warto

Droga do Omalo, choć przepiękna widokowo, jest strasznie zatłoczona – jak na ponoć ciche i spokojne, odizolowane od cywilizacji miejsce. Turyści płyną rzekami dżipów i wielu z nich nigdy nie wychodzi poza Omalo, racząc się winem w którymś z licznych gościńców. Wędrowców w licznych grupach już tak często się nie spotyka – to lepiej dla tych, którzy przyjechali do Tuszetii na trekking. Szkoda tylko, że dla niewędrującej części pieniądze zazwyczaj nie mają znaczenia, bo czymże jest lari w obliczu euro? Gościńce drożeją, już za każdą drobnostkę trzeba płacić, a bywa że i o wiele więcej, niż było ustalone. Potwierdzona wieczorem cena noclegu rano wzrasta o 10 lari za osobę (ok. 20 zł). Zdecydowanie nie polecam gościńca w Verkhovani, tuż przy kamiennej wierzy. Tak, jest klimatyczny. Ale nigdzie w Gruzji nie spotkałam tak niegościnnych ludzi, którzy z turystami nie chcieli mieć nic wspólnego, a na koniec nas oszukali. Spotkaliśmy też na szlaku Holendrów, którzy opowiadali o wędrujących Polakach muszących płacić za ten sam nocleg więcej niż oni – z niewiadomych powodów. To próbowanie wyciągnięcia pieniędzy na każdym kroku zupełnie zabija ducha gór, nie czułam tego nigdzie indziej na świecie. Wrażenie potęgowało niezwykłe piękno okolicy, zestawione z ludźmi, którzy na nie wyraźnie nie zasługują. Na szczęście byli i inni.

Niestety do wielu wiosek w Tuszetii, także do podnóży Verkhovani, prowadzą drogi przejezdne dla dżipów. To stąd wynikają wszelkie rzeczy, odpychające od tego miejsca. Dlatego dowiedźcie się w informacji, gdzie takich dróg nie ma – i problem z głowy.

Zupełnym zaskoczeniem jest informacja turystyczna i siedziba władz Parku w Omalo. W środku lasu, już nieco za wioską, wyrasta imponująca, nowiutka konstrukcja. Musiała kosztować bardzo dużo. Jest piękna i wielka, łączy w sobie nowe rozwiązania z nawiązaniami do tradycyjnych domostw Tuszetii. W środku znajduje się niewielkie muzeum przedstawiające historię, geografię i kulturę regionu, całkiem niezłe mapy na sprzedaż, kilka sal konferencyjnych, kawiarnia, skrzydło mieszkalne i to wszystko, co jest na pierwszym piętrze, do którego nie ma dostępu. Takie coś mogło spokojnie powstać w Zachodniej Europie, jest dopracowane w każdym szczególe. Ale po zachwytach coraz bardziej narasta zdziwienie. Chodząc po Tuszetii, mija się opuszczone wsie, rozwalone domy, biedne gospodarstwa, a w środku lasu wyrosło takie ogromne cudo. Coś jak pałac prezydencki w Tbilisi w otoczeniu rozpadających się domów i ledwo wiążących koniec z końcem ludzi.

Jechać...?

Jechać. Jak najszybciej, póki jeszcze nie budują tu zamku jak w Mestii. Zabrać namiot, działającą kuchenkę (to przez jej awarię miałam nieprzyjemność spania w gościńcu), porządną mapę i dobry aparat. Chodzić jak najwięcej, nie ma sensu przyjeżdżać tu na dwa dni. Pójdźcie tam, gdzie nie dojadą dżipy, to gwarancja autentyczności. Niech kilku złych ludzi nie zepsuje nam możliwości zobaczenia jednego z najpiękniejszych regionów górskich świata. I koniecznie spróbować tu maconi, lepszego nie piłam (jadłam?) nigdzie.

Mówi się o tym we wpisach (lub komentarzach do nich):