Na odsłuchu
12 osób
Moderatorzy:
    MarcinM

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: autorzy i obserwujący
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

28/10/13 od MarcinM

"We wszystkim jest trochę magii. I trochę straty, tak dla równowagi"

Lou Reed 1942-2013

Długo zastanawiałem się (a była to dość dramatyczna motanina myśli), jak zacząć tekst o człowieku, którego nigdy nie znałem, a przecież znałem tak dobrze. Ci, którzy czytają książki, wiedzą, jak wiele można znaleźć siebie w utworze literackim i przeważnie ten fakt, nie nadęte opinie tak zwanych krytyków, decyduje o tym, że owe dzieło jest nam najdroższe i wracamy do niego na kolejnych etapach życia. Podobna nić porozumienia była i jest między moją osobą a osobą Lou Reeda. Dlatego też wieść o jego śmierci przyjąłem początkowo z niedowierzaniem, a w tej chwili nie potrafię zwyczajnie znaleźć słowa, które by mogło oddać moją reakcję na to, co się stało.

Lou Reed nigdy nie kochał się specjalnie z krytykami. Nie zważał też na niepochlebne opinie tych, którzy do niedawna zachwyceni byli jego dokonaniami. Nie chciał nigdy znaleźć się w sytuacji postaci, które wspomniał w utworze „Hangin' Round”: „You're still doing things that I gave up years ago”.

Gdy w wywiadzie, którego Lou Reed udzielał Neilowi Gaimanowi, padło pytanie, czy zaskoczył go sukces komercyjny „Magic and Loss”, artysta odpowiedział, że owszem, ale za chwilę dodał, że przede wszystkim cieszy się z faktu, że album został w stu procentach dopracowany i jest tym, czym miał być. Sprzedaż to sprawa drugorzędna.

Bo przecież Lou Reed miał z czego żyć – słynny debiut Velvet Underground, początkowo niedoceniony, zupełnie zmienił oblicze muzyki rockowej. Jak zwykło się mówić – ci, którzy sięgnęli po ten album, potem sami założyli zespoły. Od Davida Bowiego po Sonic Youth.

Solowy album numer dwa, „Transformer”, zrobił z muzyka prawdziwą gwiazdę modnego wówczas glam rocka, ten jednak zdawał się tym nie przejmować i nagrał „Berlin” - mroczny, by nie powiedzieć depresyjny, ale jakże piękny i znów wpływowy album. Pogrążył się przy tym komercyjnie opowieścią o parze ćpunów z Berlina – prostytutki Caroline i jej kochanka Jima. Seks, przemoc, narkotyki, a wszystko to zwieńczone samobójstwem. Przyznacie, że od zawsze kochany muzyczny rynek nie lubi takich tematów. I tak dziw bierze, że piosenka z poprzedniej płyty, traktująca o transwestytach ze środowiska Warholowskiego Factory „Walk On The Wild Side” stała się przebojem.

Andy Warhol, nawet nie jako twórca, ale jako człowiek, który dąży do osiągnięcia wyznaczonego celu i robi to konsekwentnie, stał się jednym z wzorów dla Lou Reeda i pozostał nim chyba do końca. Ta awangarda, można wręcz powiedzieć, że zgodnie z zamysłem Tadeusza Peipera, zawsze była traktowana jako poważna robota. Da się to zauważyć zwłaszcza od „The Blue Mask” - pierwszego albumu nagranego po „oczyszczeniu”. Muzyk wolny od nałogów (a przynajmniej tych najbardziej destrukcyjnych) nagrał kilka płyt, z których na pewno jedna zostanie tak zwanym klasykiem - „New York”, nagrany z Maureen Tucker – perkusistką Velvet Underground, promowany przebojowym, ale znów cynicznym w warstwie tekstowej „Dirty Blvd”.

Nowy Jork powraca w twórczości Lou Reeda. On sam zresztą bywał nazywany „New York City Man” - to miasto, pełne brutalności, patologii, skorumpowane do szpiku kości, ale też Jego miasto – piękne i pełne artystów. Uwieczniał je wielokrotnie na zdjęciach. Fotografia była jego hobby. Podobnie jak joga. Ostatni solowy album nagrał zresztą pod wpływem tej ostatniej fascynacji - „The Creation of the Universe”.

Jego ostatnia grupa to Metal Machine Trio, którego nazwa pochodzi od „Metal Machine Music” - największego i paradoksalnie najbardziej wpływowego manifestu twórczej wolności Lou Reeda. Album, wydany po to, by sfinalizować kontrakt płytowy z niezbyt kochaną przez artystę RCA Records. I tak w 1975 roku Lou Reed stworzył na firmamencie rockowym noise i industrial, który po latach rozwinie się w zupełnie autonomiczne hałaśliwe twory (Sonic Youth, Swans, Nine Inch Nails – pierwsze z brzegu przykłady).

Ostatnie lata nie należały do łatwych dla starzejącego się mistrza – album „Lulu”, zrealizowany z Metalliką, został brutalnie zmiażdżony przez fanów i krytykę. Oberwało się zarówno niegdysiejszym thrashmetalowcom, jak i Lou. On jednak zdawał się tym nie przejmować. Co to za nowość dla muzyka spisywanego na straty tyle już razy? I tak planował, po przebytej w maju operacji przeszczepu wątroby, powrót na scenę. Powrotu nie będzie. Zostaje dzieło życia. Nierówne, często niełatwe, ale zawsze szczere do bólu.