Na odsłuchu
12 osób
Moderatorzy:
    MarcinM

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: autorzy i obserwujący
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

16/10/13 od MarcinM

Nasi Walijczycy

O polskim fenomenie Budgie

Budgie w 2009 Budgie w 2009 (MagdaTy CC / http://pl.wikipedia.org/wik...)

Polska to szczególny kraj na muzycznej mapie świata. W czasach gdy wielkie trasy gigantów tak zwanej muzyki rozrywkowej omijały nasz kraj szerokim łukiem, każdy koncert, który odbywał się za żelazną kurtyną, sprawiał, że wykonawca do dnia dzisiejszego cieszy się sławą i jest traktowany w Polsce jak gwiazda. Tylko w Polsce, bo np. w ojczyźnie nigdy nie doczekali się sławy.

Tak było z Fishem (ex-Marillion), który od lat ściąga na swoje polskie koncerty tłumy, a gra tych koncertów zawsze sporo, objeżdżając po kilka polskich miast na trasie. Tak jest z szkockim Nazareth, których czasy świetności mają dawno za sobą, ale w Polsce przyjmowani są ciągle bardzo gorąco. Po prostu wystarczył koncert w 1984 roku, by zagrać wiele lat później trasę po Polsce, obejmującą 12 występów.

Tak było z Budgie, walijską grupą, która na świecie postrzegana była zawsze jako kopia Black Sabbath i Led Zeppelin, zaś w Polsce otoczeni są prawdziwym kultem i zawsze mogą liczyć na solidną frekwencję na koncertach. A trochę panowie u nas grają – Szczecin, Gdynia, Bydgoszcz, Kraków, Wrocław, Białystok... To tylko kilka miast, które Burke Shelley i jego kapela odwiedzili w 2009 roku.

Początki działalności Papużki nie odbiegają od standardów. Kapela zaczęła jak typowy coverband, w 1967 roku. Co ciekawe, początkowo nazywali się jeszcze bardziej niepoważnie – Budgie Droppings (mówiąc krótko: to, co papużka wydala) Grali próby i koncerty, na których wykonywali numery między innymi z repertuaru Beatlesów i Fleetwood Mac.

Gdy zespół podpisał kontrakt z wytwórnią MCA, w 1971 roku ukazał się album zatytułowany po prostu „Budgie”. Płytę wyprodukował Roger Bain, odpowiedzialny za brzmienie Black Sabbath. To słychać na debiucie, który, podobnie jak wczesne płyty grupy, brzmi pioruńsko ciężko. Ciężkie, stłumione brzmienie basu, przesterowane gitary i toporna sekcja rytmiczna przeplatają się jednak z tym, co stało się znakiem rozpoznawczym grupy – ładnymi, nieco beatlesowymi balladami, które, ze względu na krótki czas trwania, pełnią funkcję miłych przerywników między kolejnymi dawkami ołowiu.

Z biegiem lat Burke Shelley i spółka zaczęli zmierzać w kierunku łączenia ciężkiej muzyki i stylistyki funk. Z biegiem lat grupa też coraz bardziej schodziła do muzycznego podziemia, co ostatecznie doprowadziło ją do upadku.

Wcześniej jednak, w 1982 roku, grupa przyjechała na 16 koncertów do Polski. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe – ktoś dziś wyobraża sobie, że jakakolwiek inna zagraniczna grupa przyjeżdża do kraju nad Wisłą na takie tournée? A przede wszystkim – że koncerty gromadzą za każdym razem tłumy?

Ja sam widziałem Budgie tylko raz, w 2003 roku, na koncercie w warszawskim klubie Stodoła, ponad 20 lat po wyżej wspomnianych słynnych występach. I były tłumy, i była niesamowita energia, i była obecna ta magia, która prawdopodobnie sprawiła że po numery Budgie, mimo złej prasy, sięgali tacy wykonawcy jak Metallica, Soundgarden czy Iron Maiden.

Mówi się o tym we wpisach (lub komentarzach do nich):