Na odsłuchu
12 osób
Moderatorzy:
    MarcinM

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: autorzy i obserwujący
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

08/03/14 od MarcinM
W temacie: Beyond the Lighted Stage

Don Arden

Al Capone muzycznego biznesu

Jeśli Peter Grant był, mówiąc delikatnie, zdecydowanym i asertywnym menedżerem, to bohater niniejszego wpisu zakrawa o postać niczym z kina gangsterskiego. Don Arden, swego czasu stojący za interesami takich formacji jak Black Sabbath, Electric Light Orchestra czy Small Faces, nie przebierał w środkach. Wystarczy wspomnieć, że swoje wizyty biznesowe zwykł składać w towarzystwie postawnych smutnych panów, nierzadko uzbrojonych. Wszystko to sprawiło, że Ardena zwykło się nazywać „Alem Capone muzyki pop” (tj. muzyki popularnej, a taką, choć może trudno w to uwierzyć, był wówczas rock i heavy metal). „Ojciec Chrzestny Rocka” czy „Mr. Big” (zresztą, tak skromnie zatytułował swoją autobiografię) to kolejne ksywy, które mogą dać pojęcie, jaki styl pracy obrał sobie pan Harry Levy, bo takie jest prawdziwe nazwisko naszego (anty)bohatera. Może trudno w to uwierzyć, ale Arden zaczynał karierę jako… komik i piosenkarz. Porzucił tę fuchę pod koniec lat 50., ale w 1967 roku nagrał singiel dla wytwórni Decca. Ot, taka ciekawostka:

Jednym z pierwszych podopiecznych Ardena był legendarny piosenkarz rockabilly Gene Vincent, jednak pierwszy znaczący sukces odniósł jako menedżer Small Faces (których przy okazji ciął na kasę, a gdy rodzice młodych wówczas muzyków poskarżyli się Ardenowi na taki stan rzeczy, ten zbył ich stwierdzeniem, że jego podopieczni mają problemy z narkotykami, więc odpowiednio dawkuje im kieszonkowe).

W erze zarządzania grupą Steve’a Marriotta miał miejsce słynny epizod, gdy inny słynny impresario Robert Stigwood zainteresował się Small Faces, Arden odwiedził go w towarzystwie swoich „współpracowników” i z ich pomocą wystawił Stingwooda za okno, grożąc że go puści, gdy ten nie odczepi się od Small Faces. Podobnych historii można wymienić kilka, choćby ta, w której Arden zgasił cygaro na Cliffordzie Davisie (ten nieszczęśnik, wczesny menago Fleetwood Mac, dla odmiany próbował wyrwać od Ardena formację The Move, czyli późniejszą Electric Light Orchestra). Z całą pewnością niektóre sposoby pertraktacji Ardena były niezłą szkołą dla jednego z jego podopiecznych – właśnie Petera Granta.

Czego nie mówić o Ardenie, to trzeba przyznać, że był skuteczny i potrafił osiągnąć sukces, a wraz z nim jego podopieczni – najlepszym przykładem niech będzie grupa Electric Light Orchestra, która bez stworzonej w zasadzie dla niej wytwórni Jet (dla której nagrywał też Ozzy Osbourne, ale o tym później), z pewnością nie przebiłaby się samym tylko talentem, chociaż niewątpliwie wielkim. Ostatecznie Electric Light Orchestra stali się pod koniec lat 70. najlepiej sprzedającą grupą w Wielkiej Brytanii.

Nie oznacza to oczywiście, że dawne praktyki Ardena poszły w niepamięć – w 1973 roku przejął on management piosenkarki Lynsey De Paul, która w barwach Jet Records wydała słynny singiel „No Honestly”. W 1976 roku roztrzęsiona do granic możliwości piosenkarka wytoczyła proces menedżerowi, oskarżając go o nie wypłacenie jej jakichkolwiek pieniędzy.

W tym wszystkim nie należy ignorować faktu, że Arden był po prostu człowiekiem, który zwyczajnie budził strach. Strach i odrazę. Brutalnie przekonał się o tym, gdy jego własna córka, znana w świecie rocka jako Sharon Osbourne, na około dwadzieścia lat zerwała z nim kontakt po incydencie, do którego doszło na terenie posesji menedżera. Rozwścieczony Arden zwyczajnie poszczuł ją psami. Poszło o sprawy związane z przejęciem przez Sharon interesów Ozzy’ego Osbourne’a, wówczas jeszcze jej narzeczonego. Paradoksalnie Sharon Osbourne, która odcięła się od ojca, przejęła po nim z całą pewnością skuteczność w działaniu – bez niej nazwisko Osbourne’a z całą pewnością nie znaczyłoby dziś tak wiele.

Wracając do samego Ardena, zdążył się on pogodzić z córką, za sprawą mediacji swojego słynnego zięcia, zanim zmarł latem 2007 roku. Z całą pewnością nie każdy po nim płakał, ale przecież świat muzyczny potrzebuje też czarnych charakterów… Co więcej – również oni pchają ten biznes do przodu.