
4 osoby
Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: wszyscy
Moderacja: po publikacji
Bary mleczne górą!
Krakowskie bary mleczne nie były powodem mojej przeprowadzki, przynajmniej nie oficjalnie. W przeciwieństwie do Warszawy, gdzie prawdziwych barów mlecznych została garstka, w Krakowie mają się wyśmienicie. Jest ich mnóstwo w całym mieście, do wyboru do koloru. Ceny jak przykazano niskie, typowe są tu groszowe końcówki, dania jarskie bardzo przyzwoite – w końcu nie na mięso się do baru mlecznego przychodzi. Klimat wciąż ten sam – za bufetem panie w fartuchach, wystrój jak z poprzedniej epoki. PRL się skończył, ale tutaj nic się nie zmieniło.
Szyld jak zawsze prosty
(A. Kozłowska)
Definicja baru mlecznego jest właściwie taka sama od kilkudziesięciu lat – samoobsługowy, bezalkoholowy, z potrawami mlecznymi i jarskimi. Mięsa w PRL pod dostatkiem nie było, teraz już śmielej figuruje w menu wypisanym zazwyczaj czarnym flamastrem na plastikowej tablicy, ale nie gra głównej roli. Żywiły pokolenia Polaków, teraz zniknęły z większości miast. Kraków jest ich ostoją, bo jest ich tutaj kilkadziesiąt, prowadzonych przez spółdzielnie Społem i Jubilat. Czemu przetrwały, skoro w mieście są dziesiątki miejsc ze świetnym jedzeniem, i to niekoniecznie drogich? Ba, niektóre nawet konkurują z mleczakami, oferując dania obiadowe (zupa plus pełne drugie danie mięsne) w cenach nawet nieco niższych. Cóż, ale nigdzie indziej nie zje się świetnej, domowej zupy poniżej 2 złotych. A to tylko pierwsza z długiej listy zalet. Wady? To nie jest miejsce dla wszystkich, bo też nie każdy zje w towarzystwie niezbyt ładnie pachnącego pana, który pewnie sypia na ławce. I nie każdy wytrzyma te wszystkie zapachy, tłok i gwar. Dla tych, którzy cenią wygląd potraw, bary mleczne będą raczej traumatycznym przeżyciem, tak samo jak dla zwracających uwagę na wystrój.
Dlaczego lubię bary mleczne? Mam pewność, że dostanę domowe jedzenie i że dostanę je szybko. Nie oczekuję wyszukanych smaków, bo od tego są inne miejsca. Nie jem też w mleczakach mięsnych potraw, bo właściwie w takiej samej cenie zjem obiad w jednej z knajp w stylu obiad za 14 złotych (np. Koko i Bordo). Uwielbiam je za klimat, tę mieszankę klientów – od studentów, prze zwykłych mieszkańców, turystów, pracowników okolicznych szpitali, matki z dziećmi, po samotnych staruszków i nieco podejrzanych jegomościów. Wszyscy przychodzą po to samo – tęsknią za domowym jedzeniem i nie chcą wydawać za dużo pieniędzy. To też swoista atrakcja turystyczna, powrót do minionej epoki. Stoły przykryte ceratami, na każdym wazonik ze sztucznymi kwiatami, zero klimatyzacji, mieszanka zapachów z kuchni roznosząca się po całej sali, nie zawsze miłe sprzedawczynie… Chociaż żeby pracować w takim miejscu trzeba mieć głowę na karku i twardy charakter – nie raz widziałam panie zza lady huczące na rozrabiających klientów po kieliszku. Nagle robili się cichutcy jak myszki.
Jeżeli są jakieś zewnętrzne szyldy, to wysoko - i trudno je zauważyć
(A. Kozłowska)
A jedzenie? Przede wszystkim bary podążają za sezonowością. Na wiosną na pewno pojawi się botwinka i szczawiowa, latem chłodnik, a na jesieni zupa z dyni. Jakość i smak… to już zależy od baru. Zdarzają się wpadki, zdarzają się dania zwyczajnie niesmaczne. Ja np. nie przepadam za gołąbkami w wydaniu małopolskim. Za to mam kilka swoich ulubionych mleczaków, gdzie idę w ciemno szybko coś przekąsić. Poniżej moja lista, pozycje przypadkowe. Polecam nie zjawiać się w godzinach popołudniowych, jeżeli mamy swoje upatrzone dania – o tej porze może ich już nie być.
- Bar Mieszczański na Wolskiej, daleko od centrum, przez co nie ma turystów i studentów. Malutki, ale za to jedyny mi znany z ogródkiem. Rewelacyjna botwinka w sezonie (2 zł), bardzo dobra pomidorowa (1,75 zł), obłędne placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym (ok. 5 złotych).
- Bar Pod Filarkami na Starowiślnej, zawsze pełny, bo i usytuowany w bardzo ruchliwym miejscu. Świetne pierogi ze szpinakiem (ok. 5 złotych) i najlepsza zupa ziemniaczana, jaką jadłam w życiu (1,70 zł)
- Bar Górnik na ul. Czystej jest malutki, ledwie kilka stolików. Pełny pracowników pobliskiego szpitala. Mają świetne zupy, każda poniżej 2 zł. W zimie trzeba uważać, klamka od wewnątrz rozgrzewa się do czerwoności.
- Bar Uniwersytecki, kilkadziesiąt metrów od Górnika. Ma chyba najładniejszy wystrój ze wszystkich. Ich placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym biją się o pierwszeństwo z tymi z Mieszczańskiego (na pewno są tańsze 4 zł z groszami)
- Bar Żaczek na Czarnowiejskiej, naprzeciwko AGH, a więc najbardziej studencki ze wszystkich. Chyba jedyne miejsce, gdzie można jeszcze zjeść płucka. To też miejsce świetne dla wegetarian, bo zupy powstają na wywarze warzywnym, nie mięsnym.
- Bar Pod Temidą na Grodzkiej, tuż przy Rynku. Jeden z najstarszych, ale to już bar mleczny tylko z nazwy i wystroju – ceny raczej schroniskowe (jest dwa razy drożej niż w każdym innym mleczaku), menu dwujęzyczne (jedyne takie miejsce), właściwie jadają tu wyłącznie turyści. Ale za to w moim rankingu na najlepszą zupę pomidorową (próbowałam w kilkunastu mleczakach) wygrywa w cuglach. Rewelacja, chociaż 3,70 to dwa razy drożej niż w takim np. Krakusie na Limanowskiego.
Żywą legendą są bary w Nowej Hucie (z naciskiem na "w"), na czele z Barem Centralnym. Aż wstyd przyznać, że jeszcze ich nie sprawdziłam.
Mieszczański i jego smętny jesienią ogródek
(A. Kozłowska)