Place zabaw dla dorosłych czy dla dzieci?
Co zostało z idei dr Jordana
Wprawdzie wyrosłam z czasów kiedy wizyty na placach zabaw były podyktowane koniecznością, ale zwracam uwagę na to w jakich warunkach bawią się lub usiłują bawić nasi milusińscy.
Może zacznę od tak zwanego rysu historycznego miejsca do zabawy i rozwoju dzieci czyli ogródków jordanowskich.
Pomysł polskiego lekarza i społecznika żyjącego w Krakowie pod zaborem austriackim tworzenia parków dla dzieci (stąd nazwa) znalazł akceptację społeczeństwa i w krótkim czasie powstało wiele podobnych ogrodów, które chętnie zakładano aż do wybuchu II wojny światowej. W czasach powojennych zaprzestano zakładania kosztownych ogrodów jordanowskich, ograniczając powierzchnię kilkuhektarowych ogrodów dla dzieci do znanych współcześnie placów zabaw pozbawionych najczęściej zieleni.
Ogrody Jordana stwarzały dzieciom i młodzieży warunki sprzyjające ich pełnemu rozwojowi psychicznemy i fizycznemu. Były w nich miejsca do zabaw zespołowych i sprawnościowych, ale również części tematyczne. Obok boisk i basenów budowano pawilony i sale do zabaw, zajęć świetlicowych.
Ogrody jordanowskie to kraina, którą dzieci mogły same kształtować – współcześnie tego typu tereny zabaw dla dzieci zwane są robinsonadami.
To był szczytny projekt wyciągnięcia dzieci z domów, w których niekiedy panowały okropne warunki bytowe, a dzieciaki często zapadały i umierały na gruźlicę, ogrody te miały im dać zdrowe powietrze, słońce, ruch i kontakt z rówieśnikami. A co z tego pozostało? Miałam okazje zobaczyć w stolicy taki „sztandarowy” plac zabaw, a nie ogród , taki ergonomiczny z podgumowana wykładziną , elegancki i kolorowy. W pierwszej chwili wzbudził mój zachwyt, a w drugiej przerażenie. To bezduszne miejsce w niczym nie przypominało założeń Jordana, bo brak zieleni, przestrzeni i zwykłych krzaków, w których można się bawić w chowanego. Plac ogrodzony, a jakże, a powierzchni tam tyle co kot napłakał. Gdzie to dziecko ma się naprawdę pobawić, tam była swoista kolejka do poszczególnych „urządzeń kreatywnych” (co ma to wspólnego z kreatywnością to ja nie wiem), a to wszystko w asyście pokrzykujących rodziców w stylu „nie wchodź, zejdź, uważaj, bo się pobrudzisz”.
Mój też plac zabaw z czasów dziecinnych to była zjeżdżalnia metalowa(!), piaskownica ( babki z piasku, zupa z trawy i wody w kałuży), huśtawki. Ale były krzaki, drzewa, było się gdzie schować, pograć w piłkę i słynny murek, na którym my dziewczyny chciałyśmy się bawić w dom, a chłopcy rysowali na nim trasy, po których ścigali się grając w kapsle lub wyścig pokoju. Wracało się brudnym i czasami z rozbitym kolanem czy nadwyrężoną garderobą, ale była swoboda, ale była zabawa. Ze smutkiem patrzę na tą nową elegancką modę, gdzie dzieciaki przepraszam za to słowo wyprowadza się żeby się pobawiły.
W Paryżu zobaczyłam plac do wyprowadzania psów, wysypany piaskiem , ogrodzony, gdzie psiaki mogły sobie pobiegać i zrobić co trzeba, ale obowiązkowo musiały mieć kagańce. Przepraszam jeszcze raz, ale nasunęła mi się taka smutna refleksja, że jest jakieś podobieństwo między tymi miejscami.
A czy ktoś dzisiaj słyszy obecnie znane w moich czasach wrzaski pociech do mam w domach „mamo zrzuć mi piłkę” i w drugą stronę „Aneta, do domu” i słynne „Zaaaraz”. Dzieci są częścią naszego społeczeństwa, ale ja mam wrażenie, że zeszły do podziemia. Tylko czy wyalienowany dzieciak nie mający kontaktu z rówieśnikami zamknięty w czterech ścianach domu przed ekranem komputera, zawożony i przywożony ze szkoły i stale pilnowany ma szansę wyrosnąć na kreatywnego obywatela? Nie darmo stare przysłowie mówi, że „dzieci dzielą się na brudne i nieszczęśliwe” .Mzag
(edenpictures, CC BY 2.0, https://www.flickr.com/phot...)