Na odsłuchu
12 osób
Moderatorzy:
    MarcinM

Ustawienia strony:

Widoczność: wszyscy
Publikować mogą: autorzy i obserwujący
Moderacja: po publikacji
RSS RSS
Zarejestruj się

04/10/13 od MarcinM

Longplaye, single, mp3

Jaka przyszłość czeka nośniki muzyki?

Spin, spin... Spin the black circle” śpiewał Eddie Vedder na płycie Pearl Jam „Vitalogy”, oddając hołd longplayom, czyli płytom winylowym. Sentyment do czarnych krążków wraca w ostatnich latach, a osoby, które wynosiły na śmietnik swoje kolekcje, wcześniej zaopatrując się w płyty kompaktowe, lub po prostu przerzucając się na pliki mp3, mogą dziś sobie pluć w brodę. Mogą, ale nie muszą.

Przecież w dobie techniki cyfrowej, internetu, wiele osób woli po prostu ściągnąć (legalnie bądź nie) pojedyncze utwory. Te, które akurat wpadły w ucho. Często zdarza się, zwłaszcza w świecie współczesnego popu, że kilka piosenek ciągnie całą płytę, która jako całość sprawdza się co najwyżej jako modna kilka lat temu ozdoba nad lusterkiem w samochodzie.

Współczesnych słuchaczy, pomijając podział na winylowych neofitów i zwolenników najpowszechniejszego wciąż CD, można umieścić w dwóch grupach: pierwsza to entuzjaści albumów jako całości, a druga – fani pojedynczych utworów. Podział ten, jakby się głębiej zastanowić, jest stary, niczym sam nośnik gramofonowy.

Należy pamiętać, że Chuck Berry, Elvis Presley czy wcześni Rolling Stonesi lub Beatlesi najwięcej sprzedawali właśnie singli. „Please Please Me”, „Heartbreak Hotel” - to nie są piosenki pisane na studyjne albumy w dzisiejszym rozumieniu. Studyjne płyty były wówczas tylko dodatkiem i mało kto traktował je poważnie. Na pełnych płytach można je było znaleźć tylko wtedy, gdy ukazywały się kompilacje. Realia tamtych czasów wspominał muzyk jednego z zespołów z pierwszej połowy lat 60-tych, cytując słowa realizatora nagrań w studiu - "No, chłopaki, wszystko jest ustawione, nagrywanie włączone, to sobie grajcie".

Dopiero w kolejnych latach, wraz z rozwojem technologii, longplay stał się czymś istotnym, podobnie jak zbiór utworów literackich, których tematykę zapowiada tytuł.

Z czasem wręcz winyl, mieszczący około 40 minut muzyki, zaczął wręcz być ograniczeniem dla wykonawców z kręgu art rocka czy rocka progresywnego. Powstawały więc albumy dwupłytowe - kaseta magnetofonowa też zrobiła swoje. Płyty takie jak „The Wall” Pink Floyd czy „Tales from Topographic Oceans” Yes, mieściły się dosłownie na granicy możliwości czasowych longplaya. Zresztą wielu artystów po latach wspomina, że niektóre słynne albumy, gdyby powstawały w dobie CD, byłyby z pewnością dłuższe.

Dziś okazuje się, że historia niejako zatoczyła koło – wraz z powolnym upadkiem kultury longplaya i albumu jako takiego, a wraz ze wzrostem powszechności internetu (straming, ściąganie plików) możemy śmiało powiedzieć, że powróciliśmy do epoki singla.

Czy więc album jako całość już niebawem zniknie zupełnie? Raczej nie, biorąc pod uwagę renesans czarnych płyt, a nawet popularność w pewnych kręgach starych, poczciwych kaset magnetofonowych.